Friday 18 August 2017

tour verte : le piège TD 6a+

Jako, że lepiej się wspinać niż pisać o wspinaniu, poniżej w fotograficznym skrócie przejście Le Piège na Tour Verte.


Nasze wspinanie na Le Piège można opisać jako komedię pomyłek. Wyrzucenie wszystkich kości przez Maćka na pierwszym wyciągu. Zapycha Rafała na

trzecim czy moja walka o życie na czwartym wyciągu to tylko część z przygód, które nam się przytrafiły podczas pierwszej Alpejskiej wspinaczki.


Było na tyle wesoło, że po pierwszym dniu, mi już przeszła ochota na wspinanie w góach. Na szczęście jednak wszystko co złe szybko się zapomina, dzięki


czemu nie było tak źle i udało nam się jeszcze trochę podziałać w kolejnych dniach.


jako, że nie mieliśmy gdzie spać, nocleg spędziliśmy na parkingu kilkanaście km przed Chamonix


nigdy nie sądziłem, że mój plecak pomieści aż tyle rzeczy... w środku zmieściło się wino, mleko i trochę owoców ;-)



kierownik Chmielu! ;-)

chłopaki ledwo żywi po przejściu serii drabin...

tak blisko a jednak tak daleko

5 gwiazdkowy biwak

segregowanie szpeju i przygotowanie do pierwszej wspinaczki

sympatyczny kolega ze szlaku

Rafał na pierwszym wyciągu Le Piège

tylko czekają na błąd... jak w filmach Hitchcocka...

Rafał w drodze do zapychu



wejście w połóg...

i łatwe przejście do rysy wyjściowej...

4ty wyciąg...


Stojąc na odstrzelonym flejku, zastanawiam się co ja tutaj właściwie robię? Miała być miła i przyjemna wspinaczka alpejska a wyszła walka o życie. Do góry


wydaje się trudno jak cholera. Ostatni przelot założony z taśmy kilka metrów niżej na zablokowanym bloku. Nie ma szans abym do niego wrócił.


Prawdopodobnie w przypadku lotu Maciek nie da rady wybrać liny i zatrzymam się dopiero na półce poniżej.  Dodatkowo grozy całej sytuacji dodają tylko


latające w koło kruki. Czuje się jak w filmie z czarnym humorem...


W końcu stwierdzam, że nie ma innej opcji. Jeśli istnieje jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji, to jest to właśnie wspinanie się dalej...


Podchodzę wyżej... lewą nogą staję na tarcie, a ręką łapię odległej mikroskopijnej rysy. Jestem prawie w rozkroku. W końcu rozciąganie do czegoś się

przydaje. Ryska jest strasznie płytka. W jej środku zaginają mi się jedynie same opuszki palców. Wykonując ten czujny ruch w głowie powtarzam sobie tylko


jedną myśl - "załóż jakiś przelot", "załóż jakiś przelot"... Niestety jedyne co mieści się w rysie to najmniejsza kość. Nawet nie oszukuję się, że wytrzyma ona


jakiekolwiek obciążenie. O locie nawet nie myślę. W zasadzie sam nie wiem po co ją tam wsadzam. No, ale przecież coś muszę wsadzić...


Wykonuję kolejny ruch. Przyciągam się rękami z krawądy i przenoszę cały ciężar ciała na lewą nogę. Kawałek dalej dostrzegam kolejną ryskę. Tym razem


szczęście mi sprzyja. Jest ona zdecydowanie większa niż poprzednia. Stojąc z rękami na odciąg, szybko szukam kolejnej kości, którą mógłbym osadzić.


Powoli zaczyna mi już nabijać przedramiona. Nie zostało mi za wiele czasu do namysłu. W momencie, gdy osadzam niebieskiego DMM-a i wpinam w niego


linę, pierwsza kość wypada... Nie tracąc czasu, szybko dokładam drugi punkt. Asekuracja musi być pancerna! Jestem w takim miejscu, że nie mogę pozwolić


sobie na wyrwanie punktu i lot. 


Na szczęście dalej droga jest odpuszcza. Klinując w rysie na zmianę ręce, dochodzę do kolejnego stanowiska. 


Było grubo!

krawądka wyjściowa...





Maciek na ostatnim wyciągu. 


Rafał na ostatnim wyciągu

widoki, które towarzyszyły nam podczas zjazdów

zmęczeni, ale żywi w schronisku

po pierwszej wspinaczce, jest śmiesznie, ale nie wesoło!

moje ręce po pierwszym dniu wspinania w rysach...

Z istotnych informacji na temat drogi, można wspomnieć, że znajduje się ona jedynie 5 min od schroniska. Są tam gotowe stanowiska i zjazdy do podstawy

ściany. Na slabach można znaleźć nowe spity.


No comments:

Post a Comment