Saturday 7 July 2018

mnich : folwark montano VIII/VIII+ // ny-ny-ny VIII-

Przelotny deszcz, duże zachmurzenie i może trochę słońca... no i wspinanie na Mnichu. Tak miał wyglądać nasz weekend po miesiącu nieobecności w Tatrach.


Na Tabor docieramy już w piątek wieczorem. Mimo piątkowego resta, czuje kompletny brak świeżości. Dwa dni wspinania w Mamucie nie wybacza. Targanie

dwóch plecaków na tabor również nie pomaga. Jednak co robić? Z doświadczenia wiem, że solidny wysiłek zawsze stawia mnie na nogi i pomaga w


"regeneracji".



Sobotni poranek jest bardzo kiepski. W nocy nad Tatrami przechodziły burze w związku z czym jest mokro, zimno i mglisto.




Przedłużamy (jak tylko się da) śniadanie i około 7:00 postanawiamy w końcu ruszyć w drogę. Pogoda wprawdzie nie powala, jednak z biegiem dnia, prognozy


przewidywały poprawę.



Na podejściu mgła jest tak gęsta, że Mnicha nawet nie widać. Klimat gęsty jak w najlepszych horrorach...



Niestety wyżej wcale nie jest lepiej. Z każdym kolejnym krokiem, przeklinam w głowie pomysł przyjazdu w Tatry. Mogłem przecież siedzieć w ciepłym Krakowie i


wspinać się na Dupie, Pochylcu, czy nawet Mamucie. Niestety jednak coś poszło nie tak. Jak zwykle prognozy nas oszukały!



W końcu jednak docieramy pod Mnicha. Wszystko wygląda słabo. Nawet bardzo. Jest szaro, ponuro i do tego mokro. Warun typu "gdzie popełniłem błąd?".



Deszcz w prawdzie nie pada, ale mgła jest tak gęsta, że wszystko pokrywa wodą. Jasne staje się, że wschodnia ściana musi jeszcze na nas poczekać.



Jeszcze przed naszym wyjazdem, nieśmiało sugerowałem Pawłowi, że jeśli czas pozwoli to możemy spróbować swoich sił na Folwarku Montano. Cyfra w


prawdzie harda, ale droga obita, więc może akurat?



Teraz znajdowaliśmy się pod jej startem. Pierwsza plakietka widoczna dosyć wysoko, ale dojście do niej chyba łatwe. Gdyby tylko nie ta mokra skała...



Wkur... powoli sięga zenitu. Nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić, kręcimy się chwilę pod skała... aż Paweł rzuca "no nic, Panie kolego, trzeba się wspinać...".



O ile (ogólnie) jestem tego samego zdania to w tym momencie mam bardzo mieszane uczucia. Jest mokro, zimno a warun jest daleki od optymalnego. Ba!


Nawet stwierdzenie, że jest słaby, jest mocnym nadużyciem tego słowa. Byłbym jednak zły na siebie, gdybym nawet nie spróbował. Skoro przyszliśmy już


tutaj to coś trzeba robić. Siedzieć możemy w Krakowie a nie w Tatrach pod Mnichem.



Szybkie losowanie i wychodzi na to, że to własnie mi przypada pierwszy wyciąg. Trzeba napierać.



Zakładam na siebie wszystko co mam. Bluzę, puchówkę... i dodatkowo kurtkę przeciwdeszczową. Pogoda nie rozpieszcza! Wszystko nie dość, że mocno


"wilgotne" to jeszcze zimne. Sytuacja podobna do tej na Gerlachu rok temu, kiedy to prognozy zwiastowały cały dzień lampy a ja na pierwszym wyciągu


walczyłem o życie.



W końcu ruszam. Na wszelki wypadek, na starcie, osadzam żółtego frienda, po czym docieram do pierwszej wpinki. O dziwo, moje Testarossy bardzo dobrze


stoją na stopniach. Nie ma tragedii. Niestety palce u rąk to zupełnie inna bajka. Z każdą minutą i każdym kolejnym metrem stopniowo zaczynam tracić w nich


czucie. Łapiąc kolejnych krawądek, nie jestem w stanie stwierdzić, na ile mocno trzymam chwytu i czy zaraz z niego nie wystrzelę jak z procy.



Déjà vu! Z jednej strony, człowiek wychodzi wcześnie bo chce być pierwszy pod drogą. Z drugiej strony warunki rano są zawsze bardzo wątpliwe. "Wpierdol"



na życzenie. To określenie chyba idealnie opisuje niejeden tatrzański wspin.



W końcu docieram do trudniejszego miejsca. Chcąc chwilę zrestować zawisam na klamie i strzepuję raz jedną, raz drugą rękę. Niestety zimny granit nie daje


chwili wytchnienia. Mimo stosunkowo dobrego chwytu, zdaje sobie sprawę, że zamiast odpoczywać, nabija mnie coraz bardziej. Czuję, że zaraz polecę. Nie ma


wyjścia. Blok.




Rozgrzewając ręce rozglądam się wyżej probując odczytać kolejne przechwyty. W końcu ruszam. Nie jest łatwo. Ryska, zgodnie z opisem, powoli zaczyna


zanikać. Chwyty stają się jakby coraz mniejsze a do tego działają nie w tą stronę, w którą powinny. Trochę kombinuję, ale finalnie dochodzę do stanu. Dopinam


do łańcucha resztę szpeju i zjeżdżam niżej. Muszę trochę dopracować sekwencję bo tak tego na pewno nie zrobię w ciągu.



Być może to tylko złudzenie, ale robi się coraz cieplej. Nawet Paweł powoli zaczyna się wyłaniać zza mgły :-)



Wiszę jeszcze chwilę na linie, sprawdzając kilka patentów. W końcu zjeżdżam. Trzeba chwilę odpocząć. Z resztą stan moich dłoni po pierwszym wyciągu mówi


sam za siebie.



Pierwsze ruchy Pawła wyglądają praktycznie jak moje. Powoli i czujnie zdobywa kolejne metry wyciągu. Jednak zimny granit nie oszczędza również i jego.


Niestety i tym razem nie mogło być inaczej. Blok.


Po wysłuchaniu moich "pomysłów" Paweł wprowadza do swojego przejścia lekkie poprawki. Jak widać słusznie, ponieważ dalej już bez większych problemów


dochodzi do stanu.


Gdy przychodzi moja pora, pogoda ulega poprawie. Wiatr przegania mgłę, a zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Jest zdecydowanie lepiej niż podczas mojej


próby OS. Nie czuje się jeszcze specjalnie gotowy bo poprzednia próba mocno mnie nabiła, jednak patrząc na sprzyjające warunki, nie ma na co czekać. Idę!


Początkowe trudności podobnie jak poprzednio przechodzę dosyć sprawnie. W stosunku do poprzedniej próby tym razem nie mam zamiaru "restować". Zbieram


się w sobie, robiąc kilka mocnych przechwytów, po czym sięgam daleko do póły. Jestem przy stanie. Udało się! Teraz czas na Pawła!



Mimo luźnego nastawienia Paweł nie odpuszcza. W prawdzie podczas przechodzenia cruxa noga lekko mu drży, ale dzięki solidnej bule mocno zaciska rękę


na chwycie, dzięki czemu również i on pokonuje trudności.



Nie chcąc zbytnio tracić czasu, zabieram plecak i grzeję do Pawła. Na miejscu wymieniamy się szpejem i odpowiednio rozgrzany, zaczynam prowadzić drugi wyciąg.



Drugi wyciąg zaczyna się na prawo od stanu w pobliżu komina. Charakterem przypomina mi trochę nasze jurajskie wspinanie. Wątłe ryski oraz małe


krawądki. Jak na VII+ to jest tam po czym się wspinać. Smaczku całości dodają jeszcze umieszczone daleko z lewej (trudne) wpinki.



Jak na jurajskiego wspinacza przystało, mimo kilku stęknięć ;-) wyciąg przechodzę OS.



Wyciąg trzeci prowadzi Paweł. Z początku łatwo, ale im wyżej tym mniej chwytów. Paweł trochę kombinuje, przenosi balans ciała raz na jedną, raz drugą


nogę, podchodzi wyżej i... niestety odpada. Przed pociągnięciem reszty wyciągu patentuje jeszcze kilka miejsc, po czym zjeżdża na dół i zaczyna ponownie (!).



Tym razem idzie mu już sprawnie. Zapamiętana sekwencja działa wyśmienicie a trudności nawet nie zauważa. Idąc na drugiego, muszę przyznać, że wycenione


na VII/VII+ trudności nie są na wyrost. Albo robię coś źle, albo jest na prawdę trudno.




Czwarty wyciąg (na szczęście :-)) przypada mi. Najpierw ubezpieczony trawers w lewo, następnie piękna (już na własnej) prowadząca do górnych półek


ryska.


Z początku ruchy dosyć czujne, jednak im dalej tym łatwiej. Powoli trawersuję płytę, robiąc po drodze kolejne wpinki. W końcu docieram do kantu. Z tego


miejsca rysa wygląda na prawdę imponująco! Szukając dobrych stopni, powoli opuszczam się na rękach. Trawersuję powoli w lekko. Niestety niektóre miejsca


są dosyć mokre. Gdy rysa zaczyna się prostować, wrzucam do środka nogę i osadzam żółtego frienda. Asekuracja siada idealnie. Nic dziwnego, że chłopaki


tego nie obili. Odciągi, klamy, dobre stopnie oraz pancerna asekuracja, sprawiają, że wspinanie to czysta przyjemność! Po drodze dorzucam jeszcze tylko jedną


kość i wpinam się do łańcucha. Genialny wyciąg!



Paweł na wejściu na kant.


rysa!


Przepraszam, na górne półki Mnichowe to tutaj?


Po zjeździe z Folwarku, Paweł dokłada jeszcze wisienkę na torcie i prowadzi Rysę Marcisza. Oczywiście nie może być inaczej. Rysa pada OS (!).



Gdy docieramy do podstawy Mnicha zmęczenie daje mi się we znaki. Robimy chwilę przerwy na jedzenie i myślimy co dalej.




Jak to dobrze, że zabrałem ze sobą solidny obiad!


Jako, że pogoda wydaje się w końcu stabilna, nie pozostaje nam nic innego jak napierać dalej. O ile obydwaj chcemy urobić coś na wschodniej ścianie Mnicha,


to jednak patrząc na zegarek postanawiamy wbić się w coś obitego. Tak aby w razie fakapu zawsze będzie można się było szybko ewakuować. Wybór pada na


Ny-Ny-Ny.



Ny-Ny-Ny jest częściowo nową drogą a opisywana jest jako wariant prostujący do drogi Zemsta Wacława. Na pewno wiele można o tej linii napisać... jednak


osobiście, ciężko mi znaleźć coś pozytywnego. No, może tylko tyle, że jest to dobry trening przed alpejskimi slabami.



Jeśli ktoś lubi połóg i wspinanie po niczym jest jego ulubionym rodzajem wspinania, to na tej drodze poczuje się w domu. Siła zdecydowanie jest tutaj zbędna!


Zdecydowanie dużo bardziej przyda się na wiara. Trzeba uwierzyć, że te wszystkie małe kryształki i wątłe krawądki wytrzymają ciężar ciała i pozwolą wejść


wyżej. Paweł okazuje się "człowiekiem małej wiary", dzięki czemu dwa to ja prowadzę dwa pierwsze wyciągi :-)



Pierwszy wiciąg startuje na prawo od Drogi Orłowskiego. Czujne wspinanie w płycie i szukanie niewidzialnych stopni. To chyba dobre określenia opisujące to


co się dzieje. Trudności trzymają praktycznie cały czas. Jest jednak "miejsce", gdzie na prawdę wiara działa cuda! Na szczęście wyciąg przechodzę OS. Nie


wiem czy moje buty i łydki zniosłyby drugą próbę.





Drugi wyciąg startuje ze stanowiska Orłowskiego. Można w prawdzie przenieść stan trochę wyżej, ale ze względu na tłok w ścianie, postanawiamy tego nie


robić. Podobnie jak poprzednio, tak i ten wyciąg trzyma fason od samego początku. Dodatkowo w połowie (również jak poprzednio) robi się na prawdę czujnie.


Wstawiam nogę do ręki, trzymam się wątłych rysek po czym próbuje podejść wyżej. Gdy znajduje się jużtrochę wyżej "strzelam" do klamy, która okazuje się


oblakiem... Na szczęście trafiam na tyle dobrze, że daję radę podciągnąć się wyżej i dalej po niczym dochodzę do stanowiska. Jak widać wiara czyni cuda!


Mina Pawła mówi sama za siebie. Piękne wspinanie w ciepłym granicie ;-)


Wyciąg trzeci prowadzi Paweł. Szczerze mówiąc nie dzieje się tam nic nowego. Połóg, płyta i skradanie... Resztę wyparłem chyba z pamięci.



Wyciąg czwarty to już końcówka z drogi Wacław Spituje. Okapik za VII+ i dojście na szczyt Mnicha. Jako, że Paweł Wacława już robił, to ostatnia długość


liny przypada właśnie mi.



Chcąc mieć tą drogę już jak najszybciej z głowy, zostawiam wszystko na stanowisku i od razu ruszam do góry. Robię wpinkę pod okapem i przymierzam się do


przejścia. Szczerze z dołu wyglądało to łatwiej. Wisząc na klamie, chwilę zajmuje mi odczytanie ruchów i pokonanie trudności. Mimo zapewnień "idziesz,


łatwe!", wcale nie wydaje się to takie łatwe. Może po prostu jestem już zmęczony. Na szczęście udaje mi się wrzucić wysoko nogę i wyjść z trudności. Na


szczycie Mnicha, dzięki obecności chłopaków z KW, wpinam się w ich HMSa i szybko zjeżdżam na dół.



Ny-Ny-Ny razem ze zjazdami przechodzimy w niecałe 2h. Zadowoleni z dzisiejszego wyniku i lekko zniesmaczeni ostatnią drogą, pakujemy szpej do plecaków i


rozpoczynamy nużące zejście na tabor.



Jak dobrze, że nie trzeba wracać jeszcze asfaltem do auta...



No comments:

Post a Comment